Pracownicy Plutona byli bardzo zaangażowani w pracę w firmie, którą często traktowali jak własną. Poniższa historia opowiadana przez jednego z wieloletnich pracowników – Pana Henryka Jastrzębskiego (akwizytora, zatrudnionego na początku XX w)- najlepiej oddaje poświęcenie, z jakim załoga Plutona oddawała się pracy, często z narażeniem życia. Historia opowiada o poszukiwaniu jednego wagonu z kawą, który w trakcie działań wojennych podczas I wojny światowej „utknął” w Finlandii.
„Wtedy ówczesny prezes Tadeusz Tarasiewicz (pamiętam, jakby to się dziś działo) przychodzi do mnie i – jak to miałz wyczaj mnie nazywać – powiada „Jedź Jastrząb do Dahlstroma i przywieź kawę”. Z Warszawy wyjechałem 19 marca (1915 r.)
i zaczerpnąwszy tam informacji u spedytora, do którego z portów mógłby zawinąć „Fingal”, udałem się na jego poszukiwanie. Sprawa nie była łatwa. Odwiedziłem kolejno trzy porty fińskie, a więc Abo (Turku), Mantyluoto i Tornio, i na ślad poszukiwanego statku nigdzie natrafić nie mogłem. Dopiero w czwartym z kolei porcie – Rauma – udało się „Fingala” odnaleźć. W dniu 2 kwietnia miałem już towar w Biełoostrowiu na komorze celnej, momentalnie go ocliłem przy pomocy mego przyjaciela T. Klickiego, który kiedyś pracował na komorze warszawskiej. Po załatwieniu formalności, z dworca finlandzkiego jazda do Petersburga. Tu wynajmę 20 wozów, które, przy pomocy Fr. Piekarskiego zarządzającego sklepem firmy „Fregata”na Newskim Prospekcie, jako miejscowego mieszkańca, który wytargował cenę po 10 rubli i dał mi trzech młodych ludzi do pilnowania, prowadzę karawanę na dworzec kolei moskiewsko-windawsko-rybińskiej przez cały Petersburg. Wieźliśmy kawę przez 9 wiorst i oczywiście, choć było nas czterech do pilnowania, i tak jeden z furmanów zdążył jeden worek zrzucić. Ja to zauważyłem i do niego: „Zacziem ty etot mieszok brosił?”, a on mi na to: „A czort jewo znajet, ja że nie widieł kagda on upał”. Taka to była jazda. Na dworcu się jednak okazało, że o dalszym transporcie nie może być mowy, gdyż wszystkie linie kolejowe prowadzące w kierunku na zachód są oddane do dyspozycji władz wojskowych, a towarowy ruch ładunków prywatnych wstrzymano na czas nieokreślony. Najpierw miałem dużo kłopotu, zanim otrzymałem duży wagon pulmanowski, który zawdzięczałem panu Trubieckiemu, a później zmagałem się z przyczepieniem go do pociągu – 600 worków kawy był to poważny ciężar. Trubieckiego znałem z kolei nadwiślańskiej. Z przyczepieniem nie było innej rady, jak tylko zaprosić panów żandarmów wraz z naczelnikiem stacji towarowej na dobrą kolację, suto zakrapianą szlachetnymi trunkami, aby się zgodzili na doczepienie mego wagonu z kawą do wojskowego pociągu wiozącego na front broń i amunicję. Kosztowało to masę pieniędzy, gdyż – z uwagi na obowiązujący surowy zakaz sprzedaży wszelkiego rodzaju napojów wyskokowych – ceny były horrendalne, a żandarmi pili jak smoki. Ponieważ obraziliby się, gdybym nie pił z nimi, zręcznie wylewałem kieliszki do przygotowanych doniczek na kwiaty. W końcu wagon został przyczepiony do pociągu. Kiedy pociąg przybył do stacji Czeremcha wchodzę na dworzec i tu spotykam swego dobrego znajomego, niejakiego Pietrowa, zawiadowcę stacji Czeremcha. Ten gdy się dowiedział, w jakich okolicznościach przybyłem, ryknął na mnie jak opętany: „Co ja robię? Czy sobie nie zdaję sprawy, że gdyby miejscowa żandarmeria dowiedziała się, że ja wojennym pociągiem prowadzęwagon z prywatnym towarem, byłbym bez żadnego sądu na miejscu rozstrzelany?!”. Wtedy przekonałem się, że tu nie ma żartów i czym prędzej dałem w łapę 25 rubli „ocepczykowi”, aby momentalnie odpiął mój wagon i w ten sposób całą sprawę zatuszowałem. Miałem wielkie szczęście, że akurat pierwszy dzień świąt Wielkanocy (święta prawosławne wypadały w tym roku równocześnie z naszymi) i że żandarmi popili sobie po cichu na to konto w bufecie, gdyż tylko dzięki temu przeoczyli nadejście pociągu, a gdy wyszli na peron, wagon mój stał już na innym torze przyczepiony do pociągu osobowego. Za tę przysługę musiałem oczywiście poprosić Pierzowa do bufetu I klasy, ale tu szelma, gdy w zamkniętym pokoiku u właściciela bufetu zjadaliśmy sute śniadanie, dobrze zakrapiane koniakiem, nie mógł wytrzymaći wygarnął mi: „Znajesz, Genrych Rafajłowicz, esto eto prawda – durakom szczastie!”. Musiałem mu przyznać w duchu rację, bo rzeczywiście nie było sensu tak ryzykować, ale z drugiej strony cóż miałem robić, gdy dostawałem z firmy jedną depeszę po drugiej: „Jastrzębski, dawaj kawę!”. Z Czeremchy podróż odbyła się już bez przygód i w drugie święto mój wagon z kawą i ze mną był na dworcu tzw. ongiś Brzeskim, a ja o godzinie 6 na święconym w domu. Następne cztery transporty kawy prowadziłem gładko i z wagonami również szybko załatwiałem”